Dlaczego spadł samolot Li-2

Wioletta Gnacikowska, Gazeta Wyborcza, 15 sierpnia 2013 | 14:53

Przed 62 laty pod Łodzią, w pierwszej po wojnie katastrofie samolotu pasażerskiego, zginęło 16 osób. Winą za nią obarczono pilota, ale krewni członków załogi są do dziś przekonani, że do tragedii doszło, bo zmuszono ją do startu niesprawną maszyną.

15 listopada 1951 r. samolot Li-2 (od nazwiska konstruktora Borysa Lisunowa), jedna z dziesięciu takich maszyn podarowanych Polskim Liniom Lotniczym LOT przez Związek Radziecki, leci ze Szczecina do Krakowa, lądując po drodze w Poznaniu i Łodzi. Po starcie z tego ostatniego miasta punktualnie o godz. 10.30 przelatuje nad wsią Górki Duże, 20 km na południe od Łodzi. Leci bardzo nisko, więc choć jest mgła, widzą go mieszkańcy Górek, a wśród nich 19-letni wówczas Aleksander Burczyński, który opowiada: - Krzyknęliśmy: "Zaraz zaczepi o słup!". I pobiegliśmy w tamtą stronę.

Jeden z dziesięciu samolotów pasażerskich Li-2 , które w 1945 r. Polska dostała w darze od Związku Radzieckiego. Były już bardzo wyeksploatowane, ale Polskie Linie Lotnicze LOT korzystały z nich, bo brakowało innych. Samolot, który spadł niedaleko wsi Górki Duże, miał... (Muzeum Lotnictwa w Krakowie)

Samolot zahacza o drut na słupie, który okręca mu się wokół śmigła. Potem zrywa jeszcze druty z dwóch innych słupów i spada. Na ziemi w roztrzaskanej maszynie wybucha zbiornik z paliwem.

- Wszystko się paliło. Ktoś urwał się z fotelem przypięty pasem bezpieczeństwa i płonął jak pochodnia. Tylko jedna kobieta się nie spaliła, bo odrzuciło ją na bok. Głowę miała urwaną - opowiada Burczyński, który z innymi mieszkańcami pobiegł ratować pasażerów.

Na miejsce przyjeżdża straż pożarna z beczkowozami i gasi ogień. Potem milicja każe otoczyć teren i nie dopuszcza nikogo do wraku samolotu. W katastrofie ginie dwunastu pasażerów i czterech członków załogi. - Przyjeżdżały rodziny na identyfikację ofiar, ale nie było to proste. Tam nie było ludzi, tylko kości. Przywieźli trumny i włożyli do nich to, co znaleźli - opowiada Burczyński.

Czy komisja zbadała katastrofę?

Zaraz po katastrofie jej przyczyny badała specjalna komisja, którą - jak donosił "Dziennik Łódzki" - powołało prezydium rządu. Nie wiadomo, kto w niej był i w jaki sposób ustalała przyczyny wypadku.

Składu można się jednak domyślać, bo gdy siedem miesięcy później w centrum Poznania na przechodniów na ulicy spadł bombowiec (oprócz nich zginęła też załoga), komisją badającą wypadek kierował radziecki generał lotnik Iwan Turkiel, a w pięcioosobowym składzie było aż czterech radzieckich wojskowych. Przyczynę ustalili już w ciągu trzech dni: błąd pilota.

Nie wiadomo, czy generał Turkiel i jego koledzy badali też katastrofę w Górkach Dużych, ale komisja powołana w jej sprawie też pracowała błyskawicznie. Już po dwóch tygodniach ustaliła: warunki atmosferyczne były bardzo trudne, ale stan samolotu bez zarzutu - wszystkie urządzenia pozwalające latać w dzień i w nocy bez względu na pogodę były sprawne.

Kapitan Marian Buczkowski za sterami samolotu. (foto. archiwum rodzinne)

I tym razem winą obarczono pilota: Kapitan statku powietrznego podjął błędną decyzję dokonania przelotu Łódź - Kraków pod chmurami, które tego dnia znajdowały się bardzo nisko, bo zaledwie 120 m nad lotniskiem w Łodzi, a na trasie lotu miejscami sięgały powierzchni ziemi. W szóstej minucie lotu (...) trafił na gęstą mgłę, która spowiła wzgórze o wysokości 260 m n.p.m. (...) W ostatniej chwili pilot usiłował poderwać samolot do góry. Było już za późno i samolot zawadził lewym skrzydłem o skraj poprzeczki masztu. Siłą uderzenia urwane zostały trzy metry skrzydła. Opadając, samolot uderzył o pagórek. Wskutek wstrząsu popękały przewody benzynowe i wybuchł pożar.

Ale czy komisja rzeczywiście przeprowadziła dokładne śledztwo?

Mieszkańcy Górek Dużych twierdzą, że nikt ich nawet nie przesłuchał: ani milicja, ani UB, ani żadna komisja. Do rozbitego samolotu wybudowano drogę z betonowych płyt, żeby wywieźć jego szczątki. Jeden silnik zabrano do Wojskowych Zakładów Lotniczych w Łodzi, gdzie leżał kilka lat i nikt się nim nie interesował, nie było ekspertyz. Drugi wywieziono do Warszawy.

Czy pilot startował z pistoletem przy głowie?

Za sterami Li-2 siedział kapitan Marian Buczkowski, drugim pilotem był Hieronim Bakalus, radionawigatorem - Kazimierz Jurgo, a mechanikiem pokładowym - Andrzej Olesiński.

Buczkowski, pilot po szkole w Dęblinie, w czasie kampanii wrześniowej walczył nad Warszawą, gdzie został zestrzelony i ranny. Gdy ginął pod Tuszynem, miał 33 lata, a jego syn Zbigniew - dziś znany aktor - osiem miesięcy; natomiast drugi, Waldemar, cztery lata. Z trzecim ich mama była w ciąży, a gdy się urodził, dostał imię po ojcu - Marian.

Po śmierci męża wdowa dostała odszkodowanie - kilka jego pensji. W Ministerstwie Transportu wyprosiła też przydział na mieszkanie z łazienką.

O szczegółach katastrofy Zbigniew Buczkowski dowiedział się dopiero, kiedy był dorosły (matka niewiele mówiła o niej synom, żeby "nie paplali" w szkole). Uważa, że nie doszło do niej z winy ojca. - Zgłosił awarię silnika, ale trzeba było jakiegoś partyjniaka zawieźć do Krakowa. Wtedy stała się rzecz straszna, bo ojca siłą zmusili, żeby leciał. A jak nie, to pod sąd! - twierdzi aktor.

O tym, że przyczyną katastrofy był lot pod przymusem niesprawnym samolotem, Buczkowscy, a także rodzina drugiego pilota Hieronima Bakalusa są przekonani od 62 lat. W ich relacjach pojawia się nawet wersja o przystawieniu któremuś z pilotów pistoletu do głowy.

- Moja babcia, Marcela Salomea Mahunik, była siostrą Hieronima Bakalusa. Zawsze mówiła, że wujek został sterroryzowany. Podobno ktoś na lotnisku podsłuchał rozmowę ubeka z kapitanem samolotu. Ubek mówił, że bardzo ważna persona musi dotrzeć do Krakowa. Kiedyś wydawało mi się to irracjonalne, ale gdyby to była nieprawda, dlaczego sprawę zamieciono pod dywan? - pyta Tomasz Król, krewny drugiego pilota, malarz.

Czy silnik samolotu miał awarię?

W wersję zmuszenia załogi do lotu niesprawną maszyną wątpi jednak Andrzej Amerski, miłośnik lotnictwa, który interesuje się katastrofą od lat. Rozmawiał o niej z osobami, które w latach 50. pracowały na lotnisku, z którego wystartował Li-2.

- Była wersja, że samolot miał niesprawne silniki, ale tego by się nie utrzymało w tajemnicy. A ludzie, którzy pracowali wtedy na lotnisku, nie słyszeli o żadnej awarii - rozmawiałem z kolegą człowieka, który tankował samolot. Zresztą, jakby silniki były niesprawne, nie nawinęłyby drutu - argumentuje Amerski.

Wersję z pistoletem też odrzuca. - Jeśli kogoś zmuszono by do lotu, co doprowadziłoby do rozbicia maszyny, uznano by to za sabotaż i skazano go na śmierć. Ludzie z lotniska nic o tym nie wiedzą, a rodziny pilotów wiedzą? Skąd? - pyta.

Także Wojciech Matz, szef wyszkolenia i instruktor w szkole pilotów, przez 36 lat kapitan w PLL LOT, uważa tę wersję za nieprawdziwą. Wielokrotnie rozmawiał o katastrofie z nieżyjącym już ojcem, który po wojnie był zawiadowcą łódzkiego lotniska: - Decyzję o tym, czy lecieć, podejmuje zawsze kapitan, i tak było również wtedy. Kierownik ruchu nie powinien jednak pozwolić mu na start w taką pogodę. A jak już wystartował, od razu powinien iść w chmury. Pilot popełnił błąd: leciał za nisko. Ciągle nie mogę zrozumieć dlaczego.

Ale właśnie to, że lot odbywał się na zbyt niskim pułapie, dla Zbigniewa Buczkowskiego jest dowodem na to, że samolot był niesprawny. - Bo gdyby był sprawny, ojciec przebiłby warstwę chmur i leciał w słońcu i dobrej widoczności. Świadkowie mówili, że samolot wył, jakby się nie mógł wznieść - przekonuje.

Emerytowany pilot Karol Gawora latał już w latach 50. i korzystał z tych samych urządzeń pokładowych co załoga Li-2. Jest bardzo szanowany w środowisku lotniczym. Potwierdza, że lot był zbyt niski i nie może zrozumieć, dlaczego kapitan Buczkowski się na taki pułap zdecydował: - To zabronione. Wiele razy w życiu narażałem się, ale byłem młody i latałem sam, więc nie ryzykowałem życia pasażerów. Dlaczego Buczkowski zaryzykował?

Gawora domyśla się, że z jakichś ważnych powodów, pomimo warunków atmosferycznych, kapitan musiał jednak lecieć. I nie trzeba było mu przystawiać pistoletu do głowy.

- Wtedy samolotami latały w delegacje służby wojskowe, UB, milicja. Mówiono tylko: "Jest ważna sprawa, ważni ludzie, musisz lecieć". Rozkaz wystarczył, nie trzeba było pistoletu. To musiał być osoboważny lot - tłumaczy.

Czy na pokładzie był ktoś ważny?

Spośród pasażerów, którzy zginęli w katastrofie, najwięcej wiadomo o Stanisławie Gryniewskim, którego nekrologi zamieściła łódzka prasa. Miał 44 lata, był oficerem rezerwy i pracował w należącym do Orbisu Grand Hotelu jako kierownik administracyjno-finansowy.

Był też międzynarodowym sędzią piłkarskim, a 16 listopada 1951 r. w Krakowie rozegrany miał być mecz Gwardii Kraków (późniejszej Wisły) z Dynamem Tbilisi. Zainteresowanie spotkaniem było ogromne - rozpisywały się o nim gazety, zabrakło na nie biletów.

Gryniewski nie był wyznaczony do jego sędziowania, ale pasjonował się futbolem, więc mógł po prostu chcieć za wszelką cenę tak atrakcyjny mecz obejrzeć. Czy jednak był tak znaczącą osobą, a mecz tak ważnym powodem, że ktoś wpadł na pomysł i wymusił na pilocie start niesprawną maszyną? Wątpliwe.

Na pokładzie mógł być jednak ktoś ważniejszy - partyjny dygnitarz albo żona kogoś ważnego. Ale to tylko przypuszczenia, których nie sposób zweryfikować. Dokumentacji tragedii nie ma ani w PLL LOT, ani w prokuraturze wojskowej, ani w Instytucie Pamięci Narodowej. Prawdziwych powodów katastrofy więc pewnie nigdy nie poznamy.

15 listopada 2010 r. z inicjatywy Zbigniewa Buczkowskiego na rynku w Tuszynie, kilka kilometrów od miejsca katastrofy, odsłonięto pamiątkowy głaz poświęcony jej ofiarom.

"Pamięci kapitana Mariana Buczkowskiego, 4 członków załogi oraz 12 pasażerów samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT, którzy zginęli w tym miejscu w dniu 15 listopada 1951 roku"

- głosi napis na tablicy. Na pomniku jest też łopata śmigła samolotu Li-2.

 

Dziękuję Andrzejowi Amerskiemu za pomoc w zbieraniu materiałów do tekstu